~Ania~
Ósma rano.
Leżę na tym pierdolonym łóżku, zastanawiając się, jak moje życie będzie teraz wyglądało. Raczej końcówka życia. To takie dziwne uczucie wiedząc, że za rok najprawdopodobniej nie będzie mnie już na świecie. Znaczy będę, zakopana trzy metry pod ziemią w tej pieprzonej drewnianej skrzyni. Strasznie szybko to wszystko się kończy. Za szybko.
Odwróciłam głowę i spojrzałam na Harrego. Siedział na krześle, przykryty kocem pochrapując cicho. Uśmiechnęłam się lekko na ten widok. Ja go tak mocno kocham. W dodatku zawdzięczam mu życie. Gdyby tydzień temu nie znalazł mnie na tych schodach, najprawdopodobniej wykrwawiłabym się. Siedzi tu ze mną przez prawie cały czas. Nie chce iść do domu, nawet gdy go o to proszę. To miłe, ale zaczynam się o niego martwić. W końcu to tylko człowiek i powinien w końcu solidnie wypocząć.
- Pani Anno? - na ziemię sprowadził mnie szept pielęgniarki. Spojrzałam na nią trochę osłupiała. Nie spałam praktycznie całą noc.
- Słucham?
- Pan doktor panią prosi. - uśmiechnęła się serdecznie, na co odpowiedziałam jej tym samym. Może i umieram, ale nie zamierzam moich ostatnich dni zmarnować na jakieś humorki. Muszę je wykorzystać.
- Już idę. - zdjęłam kołdrę z nóg i wolno zeszłam z łóżka. Pielęgniarka podjechała do mnie z wózkiem inwalidzkim. - Nie trzeba, ten kawałeczek przejdę o własnych siłach. - powiedziałam. Nie zbyt szybkim krokiem wyszłam na korytarz, kobieta po chwili do mnie dołączyła. Popatrzyłam na nią z pewną życzliwość i wysłałam kolejny uśmiech.
- Mogę panią o coś zapytać? - odezwała się, patrząc to na mnie to w podłogę.
- Oczywiście.
- Nie wiem jak mam to ująć... Chodzi o to, że ostatnio pani postawa bardzo mi... Jakby to powiedzieć. Pani zachowanie mnie bardzo zaciekawiło. - zrobiła przerwę, badając moją reakcję. Ja jednak spokojnie czekałam na kontynuację. - Czytałam historię pani choroby. Wiem na co jest pani chora i ile czasu zostało pani do... - urwała.
- Śmierci. - ten wyraz tak obco brzmiał w moich ustach, ale wypowiadając go zrobiło mi się lżej. Nie mogę przyjąć do wiadomości, że to właściwie już koniec, w końcu będę musiała to sobie uzmysłowić. Zaczynam się do tego przyzwyczajać.
Dziewczyna spojrzała na mnie z pewnym respektem, po czym nabierając głośno powietrza ciągnęła dalej.
- Jest pani ode mnie młodsza o kilka dobrych lat, ma pani sławnego narzeczonego, przyjaciół, rodzinę, a mimo tego widzę panią cały czas uśmiechniętą. Zupełnie jakby wizja śmierci nie robiła na pani żadnego wrażenia i była dla pani obojętna. Po prostu nie rozumiem jak pani to robi, że tak szybko pogodziła się z tym, że będzie musiała odejść.- zatrzymałam się i spojrzałam na kobietę.
- Jak masz na imię? - zapytałam łagodnie.
- Carmen, ale co to ma do mojego pytania?
- Carmen tak? Bardzo ładne imię, ja jestem Ania. - powiedziałam podając jej rękę. - Proszę nie mów mi już ,,pani'' dobrze? - ruszyłyśmy dalej korytarzem. Widziałam, że Carmen bardzo zdziwiło moje zachowanie.
- Dobrze. Więc odpowiesz na moje pytanie? Oczywiście nie naciskam, jeśli nie chcesz to nie musisz mówić.
Westchnęłam cicho, zastanawiając się co właściwie powinnam jej powiedzieć.
Tak naprawdę to cholernie się boję śmierci i wcale nie chcę odchodzić. Staram się jednak okłamywać sama siebie i wmawiać sobie, że wszystko będzie dobrze, chociaż wiem, że nie będzie. Wszystko po to, aby mój narzeczony jakoś sobie z tym poradził.
Jednak zamiast tego z moich ust wypływają inne słowa.
- Naturalną rzeczą jest to, że się boję. Każdy człowiek obawia się śmierci. Mi jednak zostało tak mało czasu, że nie chcę płakać, złościć się czy przechodzić jakiejś depresji. Chcę aby te ostatnie miesiące były najlepszymi w moim życiu. Abym odeszła szczęśliwa. Muszę być silna dla siebie i Harry'ego. - Carmen spojrzała na mnie z szacunkiem i z smutkiem. Gry tak patrzyłam w jej brązowe tęczówki, coś zrozumiałam. Zrozumiałam sens tych wszystkich pytań. Jej oczy wręcz wykrzykiwały prawdę. Dlaczego ja tego wcześniej nie zobaczyłam?
- Ile ci zostało? - zapytałam patrząc na nią łagodnie, ale strach jaki zobaczyłam na jej twarzy sprawił, że pożałowałam tego pytania.
- Około pięciu lat. - powiedziała ledwie słyszalnie, jednak wystarczająco głośno, aby do moich oczu napłynęły łzy. Widok takich ludzi sprawia, że serce mi się kraja, ale świadomość, że sama jestem taką osobą, nie robi już na mnie takiego wrażenia.
Podeszłam do niej bliżej i mocno przytuliłam. Czułam, że to jedyne co mogę dla niej zrobić.
- Wykorzystaj je. - szepnęłam do jej ucha. Po czym się odsunęłam i z małym uśmiechem weszłam do lekarskiego gabinetu. Szybko wytarłam ręką policzki i usiadłam na krześle przy biurku. Po drugiej stronie siedział już doktor Whether. Spojrzał na mnie i bez słowa wręczył mi pudełko chusteczek.
- Dziękuję. - powiedziałam. Chciałam mu je oddać, ale ręką pokazał, abym je trzymała.
- Lepiej niech je pani ma. - Zawsze w tym lekarzu podobało mi się to, że był radosny. Potrafił znajdować dobre strony każdej sytuacji. Dlatego trochę zmartwiło mnie to, że teraz wygląda jakby zobaczył ducha. Którym niedługo będziesz.
- Nie będę pani okłamywać. - powiedział opierając łokcie o biurko.- Chcieliśmy spróbować wprowadzić chemioterapię do pani leczenia. To mogłoby dać pani trochę więcej czasu. - Mówił patrząc na mnie poważnie. Coś tu nie pasowało.
- Dlaczego używa pan czasu przeszłego? - W jego oczach widziałam ból i zmęczenie. Nie wiem czy naprawdę mi współczuł, czy czuł się źle bo musi mi powiedzieć za chwilę coś okropnego czy najzwyczajniej w świecie jest zmęczony po dyżurze. Wszystko okaże się za kilka chwil.
- Nastąpiła komplikacja. - przyznał pocierając nerwowo dłonie.
- Jaka? - chciałam już to wiedzieć. Chciałam wiedzieć nawet jeśli się okaże, że umrę jutro. Wolę świadomość niż niewiedzę.
- Jest pani w ciąży.
***
Nie ma sensu prowadzić tego bloga. Padło pytanie, czy będę go kontynuowała, więc odpowiadam. Jeszcze kilka rozdziałów i będzie koniec ,,Nie oceniajmy książki po okładce'' ;c
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz